Szczęsny: o Miłoszu, kornerach i kalkulach

szczesny-o-miloszu-kornerach-i-kalkulach-sportowyring-com

Na Prima Aprilis nie chcę tworzyć niesamowitych historii, w które i tak nie uwierzycie, nie kojarzę też jakiejś spektakularnej akcji z czasów mojej kariery piłkarskiej i trenerskiej. Ale chętnie przytoczę kilka zabawnych anegdot. Zaczynamy.

Dawno temu w jednym z klubów postanowiono, że zawsze na godzinę i 15 minut przed treningiem w pokoju trenerów będą się spotykać wszyscy trenerzy, lekarze, kierownik drużyny – cały sztab pracujący z drużyną. Pewnego razu, jak zwykle, zebranie omawiają, kto jest w jakim stanie zdrowia, komu odpuścić, komu przycisnąć, jaki ma być charakter treningu itd. Wszyscy już są w tym pokoju, gdy nagle wchodzi główny trener z jakimś listem. W charakterystyczny dla siebie sposób się oblizuje i cmoka, niby czyta ten list, niby z ludźmi zagaduje, ale wyraźnie widać, że czeka, aż ktoś go zapyta, co on taki zadowolony i co za list dostał. Wreszcie ktoś go zapytał, więc uśmiechnięty odpowiada: „a tu z Krakowa dostałem takie pismo z magistratu, że był jakiś plebiscyt na najbardziej uznawanych mieszkańców miasta, no i pierwszy jest Wajda. No, Wajda, wiadomo, należy mu się. Filmy robi, „Kanał”, i w ogóle, „Człowiek z żelaza”. Wajda, no na całym świecie go znają, to wiadomo, że wygrał. A ja trzeci jestem”. Wtedy padło pytanie, kto jest drugi. „No jakiś, k…, Miłosz!”. Zapadło bardzo niezręczne milczenie, niektórzy zaczęli się odwracać, na siedząco sznurówki wiązać, byle tylko ukryć śmiech. Ale to nie koniec – trener poczuł, że nie jest dobrze. Pokręcił się jeszcze chwilę po pokoju i z tym listem wyszedł. Jak się okazało, poszedł do sekretariatu i wypytywał pracowników, kto to ten Miłosz. Wszystkiego się dowiedział i wrócił zadowolony, że zmaże plamę. Staje więc z tym listem w ręku, śmieje się do siebie i do wszystkich, i mówi: „no, mówiłem, k…, Wajda, filmy robi, należy mu się. A ten drugi, to… też, k…, niezły kozak”. Wywrotka była wtedy niezła, parę osób utonęło we własnym moczu, widząc, że w drodze z pierwszego pięta do szatni trener zapomniał nie tylko, kim był Miłosz, ale nawet jak się nazywał.

Dużo śmiesznych sytuacji przeżyłem z Franciszkiem Smudą. Zawsze bawiło mnie jego powiedzonko, że wszystko trzeba mieć zapisane w kalkulach, a nie po prostu wkalkulowane. A miałem też z nim osobistą, zabawną przygodę. Byliśmy z Widzewem na zimowym obozie w Rudach Raciborskich, czyli na końcu świata, na końcu Śląska. Ze stołówki ośrodka, w którym mieszkaliśmy do pokojów szło się przez długie katakumby. Korytarz był wyłożony na ziemi jakimś kamieniem, był przeszklony, echo tam niosło przestraszne, nawet kiedy szło się w klapkach, to mocno dudniło. Po kolejnym dniu ciężkiego zgrupowania jedliśmy kolację i akurat tak się złożyło, że od stołu trenerów wstał Smuda i postanowił iść do pokoju, a od stołu zawodników wstałem ja. No i idziemy przez ten długi korytarz, słychać tylko dudnienie, echo się niesie, idziemy i idziemy, to trwa i trwa, Franek poczuł, że milczenie jest niezręczne i że trzeba coś zagadać. Zatarł ręce, jak to Franek, nabrał powietrza przez zaciśnięte zęby, jak to on, i mówi: „k…, muszę fałdów przysiąść i wrócić do nauki języka”. To ja się zdumiony na niego spojrzałem, ale też z wielką aprobatą. Na co on kiwa głową i mówi: „tak, k…, języka się uczę!”. No to ja z tym szczerym zdumieniem: „polskiego?”, a on się drze: „nie, k…! Hiszpańskiego!”. Dopiero wtedy sobie przypomniałem, że jak byliśmy w Sewilli, to dostał od nich propozycję pracy i się zastanawiał. Wydarł się tak, że chłopaki gwałtem porzucili jedzenie i wybiegli ze stołówki, sądząc, że ktoś kogoś morduje.

Rozsierdziłem wtedy Smudę, dotknęło go to do żywego, ale nie wpłynęło na naszą współpracę. Choć już pierwszego dnia mu podpadłem. Ławka, na której w szatni Widzewa przydzielono mi miejsce była ustawiona tak, że tuż obok mnie stawał Smuda, a obok niego stawał Tadeusz Gapiński. Trener z tego miejsca mówił, co będzie na treningu. Do gadania nie było za dużo, bo Smuda uważał, że trenować trzeba krótko, ale intensywnie – 70-75 minut, za to na pełnym gazie, co zresztą drużynie zawsze służyło. Stanął koło mnie i mówi, że rozgrzewka, że jakieś ćwiczenia, że w dziada chwilę pogramy, a w końcu zajmiemy się rzutyma rożnami. U mnie konsternacja, widzę, że koledzy naprzeciwko mnie, w tym Tomek Łapiński, golfy od dresów zasuwają i chowają usta. Dodatkowo „Łapa” siedzi i skubie swojego krótkiego wąsa, co dla niego charakterystyczne, i co pozwalało mu zawsze ukryć usta. Widziałem, że bardzo bacznie patrzy mi prosto w oczy. Jak usłyszałem „rzutyma rożnami”, to czknąłem ze śmiechu, ale się opanowałem i cicho siedzę. Słyszę, jak Gapiński szepce: „trenerze, rzutami rożnymi”. Na to Franek: „no, rożnyma rzutame”. Widzę, że „Łapa” oczami się śmieje totalnie i nie wytrzymałem, parsknąłem. Wtedy Gapiński podpowiada: „trenerze, kornerami”. „A ch…, niech będzie, kornerami!” – krzyknął Smuda. A ja padłem na podłogę i zacząłem się konwulsyjnie śmiać. Gdyby Smuda miał wtedy siekierę, to pierwszego dnia w Widzewie straciłbym życie.

Z zawodników najczęściej żartował Marek Jóźwiak. Nie zawsze śmiesznie. Miałem taki zwyczaj, że nie zostawiałem w klubie swoich rzeczy do prania, ponieważ nie chciałem wspólnoty grzybic. Swoje ciuchy prałem w domu, w związku z tym dzień w dzień wracałem po treningu czy po meczu z bardzo ciężką torbą, a jeżeli trening lub mecz odbywał się w błocie, to z potężnie ciężką. Wiele razy wracałem ze zgrzewką 1,5-litrowych wód mineralnych albo z ciężarkami z siłowni. Czasem dziwiłem się, że torba jest aż tak ciężka, ale zazwyczaj szybko orientowałem się, że coś mi tam Maruś dorzucił.

Jego ulubioną ofiarą był Adam Fedoruk. Kiedyś 15 minut przed meczem Jóźwiak pomalował mu buty na złoty kolor. A to były czasy, kiedy kolorowych butów nie było, wszystkie były czarne i wyjście w innych było obciachem. Poza tym wtedy każdy zawodnik takie naprawdę dobre buty miał tylko jedne.

Innym razem Jóźwiak przybił mu buty do podłogi. Nasza szatnia na Legii była w baraku, pod linoleum były grube dechy, więc było do czego przybijać. Facet wrócił z rozgrzewki w lankach, zdjął je, chce zakładać wkręty, a te są na baczność przybite pod krzesłem. I jeszcze jeden numer związany z butami Fedoruka – kiedyś przepisy pozwalały na kołki w butach do 19 milimetrów długości. Na tokarce wytoczono kołki mające 3,5 cm i je tak wkręcili obcążkami, że chłop sam nie był w stanie ich wykręcić. W takich sytuacjach „Fedor” na kolanach błagał o pomoc magazyniera. Ten pomagał, ale zawsze uczulał Adama, by ten nie zapomniał w ramach podziękowania przyjść ze szklanym opakowaniem.

Mnie niezły numer zrobił Wojciech Łazarek. Pierwsze powołanie do reprezentacji Polski dostałem, kiedy on był jej trenerem. W tamtym momencie rozegrałem dopiero siódmy mecz w drugiej lidze, w Gwardii Warszawa! Powołani byli Heniek Bolesta, Józek Wandzik i Jacek Kazimierski, czyli trzej naprawdę ograni, doświadczeni ligowcy, każdy na pewno na poziomie reprezentacyjnym. A ja byłem nieopierzonym 21-latkiem. Tak się złożyło, że Wandzik akurat czuł się nie w formie, zadzwonił do Łazarka w piątek wieczorem, że wolałby opuścić zgrupowanie, bo i tak nie będzie grał, a przyjechać i nie rywalizować o miejsce w bramce nie chce, bo w ten sposób spali się na „dzień dobry” u nowego selekcjonera. W sobotę, nie mając nic innego do roboty, Łazarek przyszedł na Gwardię. Pamiętam nawet moment, gdy wchodził na stadion, to była 15.-20. minuta. Graliśmy chyba z Piastem Gliwice, wyglądaliśmy żenująco, a wygraliśmy 2:0, bo broniłem wszystko. Jak jeden z najlepszych wówczas napastników drugiej ligi wyszedł ze mną sam na sam, to mnie trafił w dyńkę. Piłka się odbiła od mojej głowy i wyszła na rzut rożny, a ja nawet nie zdążyłem zareagować. Gdybym zdążył, to położyłbym się w lewo albo w prawo i wpadłoby nade mną. Czyli nie dość, że broniłem bardzo dobrze, to jeszcze miałem fart, jak nie wiem. No i „Łazar” wpadł na genialny pomysł, że powoła tego nieopierzonego i w ten sposób na starcie pokaże, że u niego drzwi do kadry są otwarte dla każdego, kto się wyróżnia, niezależnie od tego, gdzie gra i ile ma lat. Na kadrę wcale nie chciałem jechać. Jak po meczu powiedzieli mi, że w poniedziałek zamiast się stawić na treningu mam być w Bydgoszczy, to nie uwierzyłem, powiedziałem, że pojadę tylko jak dostanę powołanie na piśmie. „Łazar” powołanie zostawił, ale ustne, w końcu jakoś w niedzielę w klubie sprawę załatwili i wręczyli mi faks.

Śmieszne było to, że 10-dniowe zgrupowanie w Bydgoszczy kończyło spotkanie z Koreą, w którym zagrało 23 zawodników, a nie zagrał tylko ten 24., czyli ja.

Maciej Szczęsny