Szczęsny: Smuda ma grubą skórę, a Wisła chowając głowę w piasek wystawia d…

szczesny-smuda-ma-gruba-skore-a-wisla-chowajac-glowe-w-piasek-wystawia-d%e2%80%a6-sportowyring-com

Niedawne zachowanie kiboli Wisły wobec Franciszka Smudy świadczy o tym, że świat dziczeje. Ja rozumiem, że w odruchu niezadowolenia i chęci przegnania kogoś można machać białymi chusteczkami, szanuję też swobodę wypowiedzi i wolność słowa, ale są rzeczy, których robić nie wolno. To, co na Wiśle zaproponowali z transparentami i okrzykami jest straszne. A jeszcze straszniejsze, że klub się ugina, że nawet nie próbuje pokazać, kto rządzi. Niestety, i jako jednostka biznesowa, i jako osobowość prawna, i jako instytucja i jako rodzaj jeśli nie rodziny, to zrzeszenia ten klub jest nikim. Wystarczy, że przyjdzie paru bandytów, zacznie rzucać kamieniami, pluć, ujadać i zwalnia się prezesa. W tym przypadku myślę o Jacku Bednarzu. A nawet gdyby kibole mieli rację, to oni są tymi, którzy kupują bilety, a nie zatrudniają ludzi. Przecież nie jest możliwe, żebym jako kinomaniak po obejrzeniu jakiegoś filmu Wajdy niezadowolony poszedł na plan jego kolejnego filmu i mu rządził, o czym ma być następna produkcja.

Ktoś może powiedzieć, że zdarzają się protesty przeciwko wystawieniu jakiejś sztuki. Prawda, ale ostatecznie nikt jej nie blokuje, a dziwne reakcje choćby ministra kultury są wykpiwane, wywołują oburzenie itd. A tu jak kibole rozbierają piłkarzy Śląska, mówiąc, że ci nie są godni nosić koszulek klubu albo jak wywieszają transparent z napisem „Smuda łapy precz od Wisły”, to reakcji nie ma. Nie rozumiem dlaczego kluby pozwalają im coś takiego robić.

Jeśli ktoś myśli, że to, co mówię wynika tylko z tego, że i mnie dotyczyły takie „ogłoszenia parafialne”, to jest w błędzie. Transparenty na Legii skierowane przeciwko mnie miałem serdecznie w dupie. W ramach pokazania, że się tego nie boję kiedyś przyszedłem na mecz Legia – Wisła na Łazienkowską, jako piłkarz Widzewa, który dzień wcześniej rozegrał swój mecz. Wtedy wywieszano mi takie rzeczy jak „Je… Szczęsnego i całą rodzinę jego”. Przyszedłem, kupiłem sobie bilet na Żyletę i czekałem na odważnych, którzy będą do mnie mieli jakiekolwiek pretensje. Takich zabrakło, a byłem gotów im wytłumaczyć to, czego nie mieli odwagi wytłumaczyć szefowie Legii. Ci ludzie czuli się winni, że po dziewięciu latach gry w Legii odszedłem i znalazłem sobie zatrudnienie w Widzewie i woleli się kibicom nie tłumaczyć, zwalali winę na mnie. Jednak nie rozumiałem, dlaczego pozwalali coś takiego wywieszać i nadal nie rozumiem. To mowa nienawiści, a w takich przypadkach jak mój wręcz zachęcanie do popełnienia czynów przestępczych.

Wiem, że Smuda podał Wisłę do sądu i wyrwał od niej pieniądze, a przynajmniej dostał korzystne orzeczenie. Ale przecież jeżeli Smuda wygrał proces, to znaczy, że Wisła zrobiła coś źle, a nie on. Teraz trener tłumaczy, że ma grubą skórę, a Wisła nie robi nic, chowa głowę w piasek. Wypada przypomnieć, że jak chowasz głowę w piasek, to wystawiasz dupę.

Zupełnie inną sprawą jest zastanawianie się czy Smuda zbawiłby Wisłę. Minęło 20 lat, odkąd pracowaliśmy razem, w jego życiu trenerskim przez te lata stało się bardzo dużo i dobrego, i złego, ale ja oczywiście w ocenie Smudy muszę bazować głównie na tym, co sam z nim przeżyłem. I muszę powiedzieć, że już wtedy wiedziałem, że to specyficzny trener. Taki, który nie wszędzie sobie poradzi albo że nie wszyscy sobie przy nim poradzą.

Widzew był zgrają chłopaków bardzo utalentowanych, o bardzo dużych umiejętnościach i jeszcze większym charakterze i głodzie sukcesu. Nikt, kto przyszedł do Widzewa nie pomyślał, że złapał pana Boga za nogi, że to stacja końcowa. Łatwo było mi to spostrzec, bo przez lata w Legii widziałem, że tam przychodzili piłkarze myślący tak: „istotnego skoku już nie zrobimy, trzeba tu pograć, ile się da, a później ewentualnie wyjedziemy na emeryturę”. Tam przychodzili ludzie mający kłopot z samomotywacją, a do Widzewa przychodzili tacy, którzy myśleli „o, fajnie, grałem w Olimpii Poznań, teraz w Widzewie chcę zrobić jeden, drugi, trzeci tytuł i pojechać do Realu”. No dobra, może nie od razu do Realu, ale taki Jacek Dembiński czy Paweł Wojtala poszli do Bundesligi. Nikt nie myślał, że chce grać w Widzewie wiecznie, mimo że Łódź to świetne miasto i fajnie nam się żyło. To miała być trampolina, a w takim miejscu i środowisku Smuda był wymarzonym trenerem. Wiedział, kiedy nie przeszkadzać, treningi robił krótkie, za to niesamowicie intensywne. Miał ludzi, którzy kochali piłkę, chcieli osiągać sukcesy, wiedzieli, że kluczem jest tyrka i orka.

Dam przykład. Po miesiącu mojego pobytu koledzy mi powiedzieli, że wieczorem idziemy do pubu na Piotrkowskiej. Nazywało się to John Bull Pub, stąd widzewskie powiedzenie, że sukcesy rodzą się w Bullu. Współwłaścicielką była Małgosia Niemczyk, siatkarka, córka znanego trenera. Wiedziała, że jak przychodzi cała drużyna Widzewa, to utarg będzie, trzeba zamknąć lokal, nie wpuszczać dziennikarzy, że publika nie jest do niczego potrzebna. Mieliśmy tam swobodę. Widziałem, że jeden wziął łyskacza, drugi wziął łyskacza, trzeci wziął łyskacza, to i ja wziąłem łyskacza, choć umawialiśmy się na piwo. Następnego dnia na trening przyszliśmy w takim stanie, że jedni byli nie całkiem trzeźwi, a inni nie całkiem pijani. Jak Franek to zobaczył, to zafundował nam taki treningi strzelecki, że z chłopaków naprawdę parowało. Ja widziałem trzy piłki zamiast jednej, to się tylko uchylałem, żeby w dyńkę nie dostać. I w pewnym momencie Mirek Szymkowiak, 11 lat młodszy ode mnie, wówczas 31-latka, podbiegł i powiedział: „ty, tatuś, nie umiesz się bawić, to się nie baw, nie umiesz pić, to nie pij, ja nie mam przyjemności z takiego treningu”. Początkowo pomyślałem, że go zagryzę, ale przyjrzałem się sytuacji i zobaczyłem, że wszyscy zapieprzają, że wszyscy mają na sobie po dwa dresy, żeby wypocić, tylko ja się uchylam i wytaczam im piłkę z siatki. I wtedy zrozumiałem, że rzeczywiście bawią się ci, co umieją. Jak mnie za miesiąc zaprosili na taką samą imprezę, to przyszedłem na godzinę 20, posiedziałem z nimi do piątej, do drugiej wchłonąłem trzy browarki, a później już nic, bo wiedziałem, że rano będzie trening, ja znowu bym się uchylał, znowu opieprzyłby mnie najmłodszy w drużynie i znowu miałby rację. Jak ktoś umiał wypić 0,7 i zapieprzać, to pił. Franek wiedział, że chłopaki zawsze wykonają najcięższą robotę, nie musiał myśleć, że trzeba odpuścić, bo ktoś jest na kacu. Jak umiecie się bawić, a równocześnie grać i wygrywać, to ok. Smuda starał się nie przeszkadzać. I stał za nami.

Wobec mnie kiedyś wykazał się bardzo fajną postawą. Po ciężkich przygotowaniach miałem słaby moment, puściłem szmaty w dwóch kolejnych meczach. Wtedy przyszli do klubu kibice, którzy pożyczali klubowi pieniądze i jak po treningu Franek wszedł do gabinetu jednego z prezesów, to usłyszał tekst, że Szczęsny to piąta kolumna, wysłannik Legii, który zrobi wszystko, żeby ona zdobyła tytuł. Twierdzono, że trzeba mnie wyrzucić. Smuda powiedział „ja go tu zaakceptowałem, będzie pierwszym bramkarzem i koniec, musi mieć szansę, żeby się zrehabilitować za błędy. Wiem, jak pracuje, jakie ma nastawienie, na pewno nie jest piąta kolumną, a wy jesteście debilami skoro tak pomyśleliście i jeśli chcecie jego wyrzucić, to najpierw musicie wyrzucić mnie”. Smuda za mną stanął, mimo że my się nie kochaliśmy. Zdarzało się, że podśmiewałem się z tego, jak mówi, on się wtedy wściekał. Ale umiał to oddzielić od mojego podejścia do roboty.

Smuda w fajnej ekipie cudownie się sprawdzał, ale kiedy szedł do Legii, czyli drużyny gwiazdeczek, to wiedziałem, że musi zginąć. Bo oni oczekiwali finezji, a on roboty. Wiadomo, kogo w takiej sytuacji łatwiej zwolnić. W reprezentacji nie wyszło mu dlatego, że nie był wierny sobie. W meczu otwarcia Euro 2012 z Grecją pierwszą połowę zagraliśmy z rozmachem, prowadziliśmy 1:0, mieliśmy przewagę jednego zawodnika, bo rywal dostał czerwoną kartkę. A on w przerwie zrobił zmianę w składzie, wprowadzając dodatkowego defensywnego pomocnika. Wtedy po raz pierwszy w życiu się przestraszył. To było dla mnie wielkie zaskoczenie. U Smudy zawsze obowiązywała zasada „nie ma pałowania”, nie waliło się na oślep, zawsze chciał, żeby grać piłką, żeby wychodzić na pozycje, zdobywać teren. Broniłem go nawet po 0:6 z Hiszpanią, bo było warto go bronić. Zagrał ofensywnie, drużyna zobaczyła, ile jej brakuje do najlepszych, bardzo dużo się nauczyła. Kadrowicze przekonali się, jak wiele ich, najlepszych polskich piłkarzy, dzieli od tych, którzy umieją niemal wszystko. Dla chłopaków to był wyznacznik, zobaczyli im brakuje. Bardzo dobrze, że wtedy Smuda zaryzykował, pokazał, że nie pękamy przed nikim, że zawsze gramy swoje. Niestety, w najważniejszym momencie pracy z reprezentacją strasznie zaskoczył tym, że się tak cofnął. Zupełnie nagła, niespodziewana zmiana filozofii przez takiego faceta, na takim stanowisku musiała wprowadzić dużo dyskomfortu w drużynie.

Nie wierzę, że Smuda zaistnieje jeszcze w takiej piłce, o jakiej marzył, czyli np. w Bundeslidze. Na to już sobie nie zapracuje. I tak naprawdę to drzwi zatrzasnął sobie już kilka lat temu, przejmując klub spadający do trzeciej Bundesligi. To mnie strasznie zdziwiło. Trzeba mieć wyczucie, w jego wieku, z jego doświadczeniem powinien wiedzieć, że przyjęcie tamtej propozycji, niezależnie od tego, ile mu płacono, zupełnie się nie opłacało. To dyskredytowało, odbierało wiarygodność człowiekowi, który już miał jakiś dorobek.

Maciej Szczęsny