Barcelona to nie Jan Żelezny

barcelona-to-nie-jan-zelezny-sportowyring-com

W meczu o Superpuchar Europy z Sevillą Barcelona pokazała wszystko, czego się po niej spodziewałem. Znów okazało się, że w cudowny sposób potrafi strzelać mnóstwo pięknych, ważnych bramek, że nawet w trudnych meczach jest jak lokomotywa Juliana Tuwima, co to „gładko tak, lekko tak toczy się w dal, jak gdyby to była piłeczka, nie stal”. Ona gra śpiewająco, w trzy sekundy potrafi dołożyć dowolnemu przeciwnikowi, ale też bywa, że w trzy sekundy daje się zdominować.

Gole, jakie Barca traciła na 4:2, 4:3 i 4:4 były efektem tego, że jej gracze uważali, że jest już pozamiatane. To zdumiewające, że nie docenili Sevilli, o której wszyscy, zwłaszcza w Hiszpanii, wiedzą, jak jest groźna. Ale oni już i słabszym rywalom pozwalali wstawać z kolan. To dowód, że Barcelona nie jest skończonym projektem, że nie jest superproduktem. Moim zdaniem w piłce takich rzeczy nie ma. Skończonym projektem to był Jan Żelezny, który wiecznie rzucał oszczepem na poziomie rekordu świata, wygrał wszystko i skończył ten projekt, kończąc karierę. Natomiast w drużynie jest ponad 20 zawodników, ciągle coś się w niej zmienia, wszystko podlega takim fluktuacjom, że nie da się mówić o czymś gotowym, zamkniętym.

Oczywiście można wyznaczyć okresy dominacji takich zespołów. Barcelona przeżywa świetny okres, co mnie cieszy, bo cholernie ją lubię. Co prawda nie podlegam już podziałowi na zwolenników Barcelony lub zwolenników Realu, teraz po prostu cenię dobrą piłkę, ale od zawsze czuję, że Barcelona wyrasta ponad wszystko, co w piłce najlepsze. Nie powiem jednak, że jest ona hegemonem, bo w dzisiejszych czasach w futbolu nie sposób nim być. Bardzo nie lubię, kiedy piłkarze mówią, że najważniejsza będzie dyspozycja dnia, ale prawdą jest, że ona coraz częściej decyduje. Według mnie na poziomie nastawienia mentalnego. Ono jest ważniejsze od czystej formy fizycznej, bo ludzie we wszystkich najlepszych drużynach są tak samo mocni fizycznie, szybkościowo, sprawnościowo. Patrząc na nich aż trudno uwierzyć, że jeszcze 20 lat temu piłkarze nie potrafili zrobić przewrotu w przód i dużo kontuzji odnosili, kiedy kontakt z przeciwnikiem nie kończył się ograniem go, tylko upadkiem. A teraz urazy są najczęściej efektem tego, że więzadła nie wytrzymują nieprawdopodobnej mocy, siły, zrywności. W topowych klubach piłkarze są wyżyłowani do granic możliwości, dlatego tych kilka ekip jest na równi i decyduje sfera mentalna. Najważniejsze jest więc to, do jakiego stopnia zawodnicy są w stanie się skoncentrować danego dnia, jak bardzo irytują się, gdy im coś nie wyjdzie albo też jak potrafi ich zmobilizować fakt, że jedno, drugie, trzecie zagranie się nie udało. Z Barceloną jest tak, że kiedy gra na dużym spięciu i jej idzie, to ona się nakręca, gra coraz szybciej, coraz trudniej dla rywala. Ale jak na momencik drużyna odpuści koncentrację i dostanie bramkę, to coraz trudniej jest jej wrócić do wszystkiego, co w normalnych warunkach jest jej siłą – do mocnego pressingu, do automatyzmu, zwłaszcza w grze obronnej. Z Sevillą było widać, jak włączyło się bezhołowie. Bramki Barca traciła, będąc zawsze w przewadze liczebnej i to nawet takiej 6:2. Z tej przewagi nic nie wynikało, bo zawodnicy byli źle ustawieni, automatyzm zanikał.

Oczywiście za chwilę Barcelona może wygrać z Bilbao dwumecz o Superpuchar Hiszpanii, a później zostać klubowym mistrzem świata i w kilka miesięcy zdobyć sześć trofeów. Czy wtedy trzeba będzie uznać, że jest hegemonem? Niby tak, ale z drugiej strony widzimy, że jej naprawdę można podskoczyć, że jak się umie którąś drogą wcisnąć robaczka w to piękne jabłko, to ten robaczek może spowodować, że jabłko zgnije.

I to jest urokliwe. Bo cóż by nas interesowało, że Barcelona zagra z Sevillą czy z Bilbao i wygra 4:0, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, a 3:0, jak się potknie? Nawet drobna niewiadoma wywołuje emocje. Bez emocji nie byłoby wielkiego zainteresowania, bez zainteresowania nie byłoby wielkiej kasy, bez wielkiej kasy nie byłoby wielkich Barcelony, Realu, Bayernu, i – jak to mówił Krzysztof Kononowicz – w końcu nie byłoby niczego.

Maciej Szczęsny